[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mamo...
Wróciłem do dziadka. Siedziałem długo na brzegu łóżka, pochylony nad nim, żeby
nikt nas nie słyszał. Pielęgniarki nie miały odwagi wyrzucić mnie z sali, chorzy przyzwyczaili
się i nie zwracali na nas uwagi. A ja mówiłem mu wszystko to, czego dotychczas nie potrafił-
bym pewno ubrać w słowa, mówiłem dużo słów uśmiechniętych, pełnych dawnych naszych
spraw, kiedy jeszcze Irma i ja, i on, i mama, kiedy jeszcze wszyscy byliśmy razem, ze sobą.
A kiedy mi już zabrakło tych słów i co ścisnęło mnie za gardło i czułem, że już na-
prawdę nie mam w tej sali czym oddychać, wstałem nagle, gwałtownie. Tak nagle, że otwo-
rzył szeroko oczy.
– Dziadku... powiedz, jak to jest? Więc ty niczego nas nie nauczyłeś?
– Marek...
Wszedłem z sali. Długi, bardzo długi korytarz. Schody. Dużo, bardzo dużo schodów.
Dokąd ja idę?
Pora kasztanów
– Do czegoś się idzie, szukając właściwie wciąż tylko samego siebie, ale nie tak łatwo
to zrozumieć.
– Wszystko się w drodze może przecież zdarzyć...
– Szukając, idzie się wśród ludzi, czasem zupełnie po omacku wyciągając rękę, żeby
podjąć inną wyciągniętą dłoń.
– Bo wszystko jest w tobie samym, ale nie odnajdziesz tego inaczej, jak tylko wśród
innych.
XIV
A teraz w Warszawie jesień.
Idę przez park, w którym minęły nam wakacje, jakich już nie będzie. Liście pod no-
gami i liście pływają po wodzie. Przez gałęzie przebija słońce tak zwyczajnie jak na złych
obrazach albo bardzo dobrych fotografiach. Żwirowe alejki i alejki asfaltowe. Gołębie
i wróble. Wciąż jeszcze dużo zieleni i białe łabędzie w stojącej wodzie królewskich stawów.
I wszystkie tamte godziny zamknięte jak w klatce, przez którą idę słysząc swoje kroki.
Graliśmy nasze role dzień po dniu, coraz lepiej wiedząc, że tylko my możemy je za-
grać i nikt tego za nas nie zrobi. Ale nie od razu było to takie oczywiste, jak wydaje się teraz,
kiedy w łazienkowskim parku pękają już kolczaste, zielone kule dojrzewających kasztanów,
a ja idę przez ten park szukając Irminy.
Co się dzieje w drugim człowieku, kiedy patrzy na ciebie, i ty patrzysz mu w oczy,
i nie ma między wami słów? Co się dzieje na tamtym brzegu, na który twoje spojrzenie nigdy
nie zdoła cię przenieść?
– Irma...
Wiatr uderza w szyby, jakby chciał je wgnieść. Zacina strumieniami deszczu. Stuka
w okno zerwany kabel telewizyjnej anteny. Prawie ciemno. Zwaliła się ta burza na miasto i na
nas zaskakująco gwałtownie i nagle, choć wszyscy na nią czekali. Bo zaskoczyć może rów-
nież to, co narasta powoli.
Irmina mówi:
– Żal mi jej. Naszej mamy. I tamtego człowieka też mi żal. I tej małej Sokołowskiej.
I jej matki. Wszystkich mi ich żal. Tak. I wiesz, że równocześnie, gdybym tylko mogła, roze-
rwałabym ich na kawałki. Wszystkich. Za to, że mi ich żal. Za to, że się znaleźli w sytuacji
bez wyjścia. Za to, że są nieszczęśliwi...
Powoli podchodzi do okna. Siada na nim. Odruchowo chce poprawić włosy, których
nie ma. Więc dłoń zwisa bezradnie w jakimś geście nieokreślonym. Za jej plecami szyby
ociekają deszczem, który zacina z ukosa. Irma podnosi głowę.
– Ale dlaczego mam ich żałować? Ja im nic nie zrobiłam. Sami sobie winni albo nikt
nie winien, wszystko jedno jak to jest. Dlaczego mnie to musi obchodzić? Powiedz, dlaczego?
– Nie wiem. A jednak żal ci ich... Nie jesteśmy na pustyni.
– Jesteśmy. Kiedy komuś dobrze, ma to tylko dla siebie. A dopiero jak mu źle, obdzie-
la tym innych, tak? Bierzcie, bo mi się nie udało. Dzielmy się tym, co złe. Nieszczęścia star- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • © 2009 ...coś się w niej zmieniło, zmieniło i zmieniało nadal. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates