[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Czy to ty mówiłeś? - upewnił się przykucając, żeby dokładniej obejrzeć małe,
eleganckie zwierzątko.
- Owszem - potwierdził koń. - Tam wisi taki mały ręczniczek - dodał wskazując łbem
na krawędz najbliższego boksu. - Bądz tak dobry, zdejmij go i zarzuć mi na grzbiet.
Mallory wstał, wziął ręcznik i ostrożnie okrył nim grzbiet i zad konika. - Dziękuję -
powiedział konik, nie zdołał jednak całkiem opanować gwałtownego dreszczu. -
Dosyć zimno się tutaj robi.
Mallory wpatrywał się w maleńkie zwierzątko.
- Nie wiedziałem, że konie potrafią mówić - odezwał się w końcu.
- Oczywiście, że potrafią.
- Nigdy nie słyszałem mówiących koni.
- Może nie miały ci nic do powiedzenia.
- Możliwe - zgodził się Mallory. - Skoro o tym mowa, ty jesteś koniem, prawda?
- Naturalnie.
- I to jest stajnia?
- Zgadza się.
- Nie macie tutaj przypadkiem jednorożców? - zagadnął Mallory.
- Obawiam się, że nie. Dlaczego?
- Szedłem za pewnym jednorożcem po ścieżce do konnej jazdy. Myślałem, że może
wstąpił tutaj, żeby się schronić przed zimnem.
- %7łałuję, ale nie mogę ci pomóc - odparł koń. - Nic mieliśmy tutaj żadnych
jednorożców od ponad miesiąca. - Mały zwierzaczek zawahał się: - Wiesz, one są
dosyć rzadkie. Myślę, że na całym Manhattanie jest ich najwyżej ze dwa tuziny. W
którą stronę poszedł ten twój?
- Chyba na północ. Byłem za daleko, żeby widzieć dokładnie. Mallory otworzył drzwi,
wystawił głowę na zewnątrz, stwierdził, że widoczność w dalszym ciągu była niemal
zerowa, i postanowił zaczekać parę minut, zanim ponownie stawi czoło śnieżycy.
- Nigdy jeszcze nie widziałem takiego małego konia jak ty.
- Nie zawsze byłem taki mały - odpowiedział koń.
- Nie zawsze?
Konik ze smutkiem potrząsnął głową.
- A co się stało? - zapytał Mallory.
- Chociaż tego po mnie nie widać, dawniej byłem koniem wyścigowym. - Może kiedyś
widziałem cię na torze - wtrącił Mallory. - Jeżdżę do Belmont i na Akwedukt trzy lub
cztery razy w tygodniu.
- Nie byłem wystarczająco dobry. Pokładano we mnie wielkie nadzieje, kiedy się
urodziłem, ale na ogół startowałem tylko w takich miejscowościach, jak
Thistledown, Latonia
czy Finger Lakes.
- Jak ci na imię?
- Chcesz poznać moje prawdziwe imię czy imię nadane przez właściciela?
- Chyba twoje prawdziwe imię.
- Eohippus.
- Nigdy o tobie nie słyszałem.
- Startowałem pod innym imieniem - wyjaśnił Eohippus. - To imię wybrałem sobie
sam, odkąd zrozumiałem swoje przeznaczenie.
Konik parsknął, po czym kontynuował:
- Jak mówiłem, nie byłem najlepszym koniem wyścigowym. - Zdaje się, że właśnie na
takie jak ty zawsze stawiałem - zauważył zgryzliwie Mallory.
- Mój właściciel i trener robili wszystko, co w ich mocy, żeby doprowadzić mnie
do
lepszej formy - oświadczył Eohippus.
- Na przykład co?
- Najpierw mnie wykastrowali.
- I dzięki temu biegałeś szybciej? - zapytał niedowierzająco Mallory. - Uciekałem
szybciej za każdym razem, kiedy widziałem weterynarza, tyle ci mogę powiedzieć -
odparł z goryczą Eohippus. Zarżał cicho: w ogromnym wnętrzu stajni ten dzwięk
zabrzmiał jak westchnienie. - Kiedy tylko wyzdrowiałem, wróciłem na tor. - Może
trzeba było ci założyć końskie okulary - podsunął Mallory.
- Próbowali.
- Pomogło?
- Końskie okulary są dla koni, które ciągle się rozglądają, które nie potrafią się skupić.
To nie ja. Ja zawsze, przy każdym kroku starałem się ze wszystkich sił. Końskie
okulary tylko przesłoniły mi dwie trzecie świata. - Urwał. - Potem były pigułki. -
Nielegalne?
Eohippus potrząsnął głową.
- Całkowicie legalne. Mój trener myślał, że mam bóle mięśni, więc przepisano mi
pigułki przeciwbólowe. - Ponownie zarżał. - W ten sposób okaleczyli moją
siostrę, która nie
wiedziała, że ma chorą kostkę u nogi, dopóki noga się nie złamała, ale ja byłem
idealnie
zdrowy.
- Tylko powolny.
Konik smutno kiwnął głową.
- Po prostu powolny - przyznał z nieszczęśliwą miną.
- No cóż, nie każdy może być Postrachem Seattle.
- To był mój wujek - oznajmił Eohippus.
- Naprawdę? - zdziwił się Mallory. - Prawie zbankrutowałem szukając koni, które
by
go pokonały.
- Kiedy pędził po torze, drzewa się kołysały - wspominał Eohippus przejęty
grozą. - A
ja tak strasznie chciałem być do niego podobny! Do tego się urodziłem - żeby
mknąć z
wiatrem w zawody, żeby frunąć jak ptak, ledwie tykając ziemi kopytami. Ach, tak
bardzo się
starałem! Wypruwałem z siebie ostatni dech - urwał dramatycznie - ale po prostu
brakowało
mi talentu.
- I co dalej?
- Pewnego dnia startowałem w podrzędnej gonitwie w Nowym Meksyku i jak zwykle
gdzieś po pół mili zacząłem odstawać od czołówki, i mój dżokej walił mnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 ...coś się w niej zmieniło, zmieniło i zmieniało nadal. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates