[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Falka.
Nie. Nie sądzę. Wszystko ma jednak pewne granice. Ale trafiła mi się okazja i
chwyciłem ją - starałem się już wyjaśnić, dlaczego. Teraz chcę tylko stwierdzić, że według
mnie kapitanowi wolno uciec się do wszystkiego i wszystko powinno mu się wybaczyć prócz
zbrodni, jeśli jego celem jest wywiezienie chorej załogi na morskie powietrze i zapewnienie
statkowi szybkiego odpłynięcia. W takim wypadku kapitan powinien schować do kieszeni
swoją dumę; może przyjmować zwierzenia; musi usprawiedliwiać się ze swej niewinności,
jak gdyby to był grzech; ma prawo wykorzystać cudze mylne pojęcia, pragnienia, słabości;
powinien ukryć swój wstręt i inne uczucia, a jeśli los ludzkiej istoty - choćby to była
wspaniała, młoda dziewczyna - jest dziwnie w tę sprawę wplątany, tedy powinien patrzeć na
ów los bez drgnienia powiek, nie bacząc na to, jakim by mu się wydawał. Uciekłem się do
tych wszystkich sposobów perswazji, wysłuchiwania zwierzeń, udawania - aż do obojętności
włącznie -i nikt, nie wyłączając nawet bratanicy Hermanna, nie powinien rzucić we mnie
kamieniem, a Schomberg w żadnym razie, ponieważ od początku aż do końca nie było na
szczęście najmniejszej burdy.
Opanowawszy nerwowy skurcz tchawicy, zdołałem wykrzyknąć: Panie kapitanie!
Drgnął, szczerze zdumiony, lecz potem ani się uśmiechnął, ani zmarszczył. Czekał po
prostu.
Wreszcie kiedy powiedziałem: Muszę z panem pomówić , i wskazałem mu krzesło
przy moim stoliku, podszedł do mnie, ale nie usiadł. Tymczasem Schomberg, z wysoką
szklanką w ręku, kierował się ostrożnie w naszą stronę i wówczas to odkryłem w Falku
jedyną oznakę słabości. Miał do Schomberga odrazę przypominającą tego rodzaju fizyczny
lęk, jakiego doświadczają niektórzy na widok ropuchy. Może dla człowieka tak zasadniczo
skupionego i tak milczącego (choć umiał dość dobrze mówić, jak się wkrótce miałem
przekonać) niepohamowana gadatliwość Schomberga, nie przepuszczająca nic żadnemu
ludzkiemu stworzeniu, które się znalazło w zasięgu jego języka, mogła się wydawać
przeciwna naturze, odrażająca i potworna. Otóż Falk zdradził nagle oznaki narowistości,
zupełnie jak koń, który gotów jest wierzgać; szepnął gorączkowo, jakby wśród wielkiego
bólu: Nie. Nie mogę znieść tego faceta -i zdawało się, że lada chwila ucieknie. Ta jego słaba
strona dała mi nad nim przewagę od samego początku. - Chodzmy na werandę -
zaproponowałem, jakby chcąc mu oddać przysługę, i wyprowadziłem go pod ramię.
Potknęliśmy się o kilka krzeseł; poczuliśmy przed sobą otwartą przestrzeń i świeży oddech
rzeki; świeży, ale zakażony. Chińskie teatry za wodą znaczyły się jaśniejącymi ośrodkami
blasku i odległego wyjącego zgiełku wśród gęstych mroków, usianych z rzadka migotliwymi
światłami, co jest charakterystyczne dla wschodnich miast w nocy. Poczułem, że Falk staje
się znowu powolny jak zwierzę, jak dobroduszny koń, po usunięciu przedmiotu, którego się
stracha. Tak. Czułem tam w ciemnościach, do jakiego stopnia Falk stał się powolny, choć
moje przekonanie o jego nieugiętości, a może raczej zawziętości, bynajmniej się nie
zachwiało. Nawet jego ramię, poddające się chwytowi mych palców, było twarde jak marmur,
jak ramię z żelaza. Wtem usłyszałem wewnątrz kawiarni hałaśliwe szurganie nogami.
Siedzący tam beznadziejni idioci tłoczyli się przy oknach i za spuszczonymi roletami włazili
jeden drugiemu na plecy, nie wypuszczając z ręki kijów bilardowych. Ktoś stłukł szybę i
jednocześnie z dzwiękiem padającego szkła, przypominającym zamieszki i spustoszenie,
Schomberg wytoczył się za nami w takim strachu, że się nie rozstał ze swym koniakiem i
wodą sodową. Musiał się trząść jak liść osiki. Kawałek lodu w wysokiej szklance, którą
trzymał w ręku, dzwięczał jak szczękające zęby.
- Ja panów proszę - upominał nas, bełkocząc niewyraznie -niechże panowie... No, no!
Doprawdy, ja muszę nalegać... Jakże jestem dumny ze swojej przytomności umysłu!
- Halo - powiedziałem natychmiast głośnym i naiwnym tonem - ktoś tłucze pańskie
okna, panie Schomberg. Może pan powie któremu z kelnerów, żeby tu przyniósł talię kart i
świece. I dwie whisky z wodą sodową. Dobrze?
Usłyszawszy zamówienie, Schomberg natychmiast się uspokoił. To wchodziło w
zakres jego zawodu.
- Proszę bardzo - odpowiedział tonem niezmiernej ulgi. Noc była dżdżysta, chwilami
zrywał się silny wiatr i gdyśmy tak czekali na świece, Falk powiedział, jakby chcąc
usprawiedliwić swój popłoch:
- Nie wtrącam się do niczyich spraw. Nie daję nigdy okazji do plotek. Jestem
porządnym człowiekiem. Ale ten drab wietrzy wszędzie coś złego i nie może się uspokoić,
póki nie znajdzie kogoś, kto by mu uwierzył.
Była to pierwsza rzecz, której się dowiedziałem o Falku. Jego pragnienie szacunku,
upodobnienia się do wszystkich innych ludzi, było jedynym dowodem uznania, którego
udzielał zorganizowanej ludzkości. Poza tym mógł być równie dobrze członkiem stada jak
społeczeństwa. Chodziło mu wyłącznie o samoobronę. Nie był to egoizm, ale po prostu
instynkt samozachowawczy. Samolubstwo zakłada świadomość, wybór i obecność innych
ludzi; tymczasem jego instynkt działał, jakby Falk był ostatnim człowiekiem i przechowywał
prawo do zachowania własnego życia niby jedyną iskrę świętego ognia. Nie chcę przez to
powiedzieć, że zadowoliłby się mieszkaniem nago w jaskini. Był najoczywiściej wytworem
warunków, wśród których się urodził. Nie ulega wątpliwości, że zachowanie własnego życia
oznaczało także zachowanie owych warunków. Jednak zasadniczo było jednoznaczne z
czymś daleko prostszym, naturalniejszym i bardziej potężnym. Jak by to wyrazić? Oznaczało
- powiedzmy - zachowanie jego pięciu zmysłów, biorąc to i w najwęższym, i w najszerszym
znaczeniu. Myślę, że przyznacie mi wkrótce słuszność. Ale kiedyśmy tam stali razem na
ciemnej werandzie, nie wyrobiłem sobie jeszcze o Falku żadnego zdania - i nie miałem wcale
ochoty go sądzić - co jest i tak zajęciem jałowym. Prawda docierała do mnie bardzo wolno.
- Naturalnie nie chodzi mi właściwie o to, żeby grać z panem w karty - powiedziałem
porozumiewawczym tonem.
Zobaczyłem, że Falk przesunął ręce po twarzy (podchwyciłem ten niewyrazny ruch,
namiętny i pozbawiony znaczenia), a potem czekał, milcząc cierpliwie. Otworzył usta
dopiero, kiedy przyniesiono światła. Jego mruknięcie miało oznaczać, że nie umie wcale
grać w karty .
- To tylko taki sposób, żeby Schomberg i tamci dumie trzymali się z daleka -
powiedziałem, otwierając talię. - Czy pan słyszał, że wszyscy nas posądzają, jakobyśmy się
kłócili o dziewczynę? Pan wie naturalnie, o kogo. Wstyd mi doprawdy pana pytać, ale czy to
możliwe, żeby pan mi robił ten zaszczyt i uważał mnie za niebezpiecznego?
Mówiąc to, czułem się bardzo głupio, a jednocześnie pochlebiało mi to
przypuszczenie, bo istotnie cóż by innego mogło oznaczać jego zachowanie? Odpowiedz
Falka, wypowiedziana jak zwykle półgłosem i beznamiętnie, wyjaśniła, że się nie mylę, ale
niekoniecznie jest to dla mnie takie pochlebne, jak przypuszczam. Otóż uważał mnie za
niebezpiecznego nie tyle ze względu na dziewczynę, ile na Hermanna; co się zaś tyczy
przypuszczalnej kłótni między nami, zobaczyłem od razu, jakie to słowo jest nieodpowiednie.
Nie było między nami żadnej kłótni. Siły przyrody nie są kłótliwe. Nie można się kłócić z
wiatrem, który spłatał człowiekowi figla i okrył go śmiesznością, zdmuchując mu z głowy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 ...coś się w niej zmieniło, zmieniło i zmieniało nadal. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates