[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rzeką spotkamy się z Anglikami. Gdzie? Trafisz, bo nasza trąbka grać będzie na ciebie& A
teraz nie mów nic, ale pomódl się i opamiętaj! Raz ostatni mówię do ciebie, jak kolega, raz
ostatni! Pamiętaj i wracaj!
Stach otworzył usta i powtórzył równie twardo  Nie! , ale już oficera nie było w altanie&
* * *
O świcie kompania opuściła miasteczko. Gdy się Konstanty obejrzał, ujrzał na galerii domu
uśmiechającego się szyderczo Alcada i Mercedes pokazującą im pięść zaciśniętą. Takie było
przyjacielskie rozstanie. O południu pułk się połączył z korpusem idącym naprzeciw Anglików.
Pod gradem nieprzyjacielskich baterii stawiano most na rzece. Piechota, zajęta tą robotą
padała gradem. Generał się niecierpliwił! Pułkownik ułanów, gładząc bujny wąs, uśmiechał się
pogardliwie i z kul tych i z gniewu dowódcy.
-- Generale, daj no moim zuchom pohulać. Zakneblują oni pyski tym gadułom!
-- Ba, ale jak?
-- Jak, to moja rzecz i ich. Czekam rozkazu do tańca.
-- Masz go chociaż nie pojmuję&
Francuz nie dokończył. Pułkownik spiął konia i ruszył ku swoim. Zagrały trąbki i rozległ się
szalony okrzyk& Jak potomkowie skrzydlatej husarii, ruszyli naprzód szalonym pędem.
Dopadli rzeki, spięli konie ostrogami i prażeni kulami, skoczyli w nurty. Szyk się zmieszał na
chwilę, zerwany prądem, potem wynurzyły się spienione łby, zaognione twarze, nad nimi las
proporców. Płynęli jak ławica delfinów.
Pierwszy zgruntował kasztan oficera, który do szyi przygięty, nie oglądając się, popędził
dalej na baterię. Nim Anglicy mieli czas się opamiętać, on jako pierwszy dopadł armaty.
Kanonier, cięty przez głowę, zwalił się, plując krwią, drugi dostał strzał pistoletowy w pierś,
trzeciego już koń tratował. Rzucono się na szaleńca, posłyszał wokoło głowy deszcz kul, ale już
ułani dobiegli baterii i wsiedli na karki, kłując, siekąc, jak huragan, waląc wszystko po drodze.
Armaty ucichły. Piechota rzuciła ostatnie przęsło mostu, wojsko ruszyło w pomoc swoim.
Czas był. Ułani klinem wbili się między główny korpus angielski i powstrzymywani murem
bagnetów siekli i bili się jak osaczony odyniec. Cofać się nie mieli zwyczaju i topnieli zalani,
czerwoną ćmą piechurów.
Ale oto pułk po pułku mijał most i zdemontowane armaty i rzucał się w wir bitwy. Walka
zawrzała na wszystkich punktach. Wieczorem opadły dymy. Angielskie niedobitki poszły w
rozsypkę, gnane przez zawziętych ułanów.
Zwycięskie pułki defilowały przed sztabem, zbierając laury, wykrzykując ile siły. Ostatni
przyszli ułani. Przywlekli pod stopy wodza zagwożdżone działa, znieśli pęki zdobytych
chorągwi -- Sami osmaleni, zdziesiątkowani, potrząsali skrwawione proporce i sztandar swój,
kulami porwany, szmatę bezkształtną, pochylili przed wodzem. Kazał im stanąć. Podjechał pod
front.
-- Kapitan Konstanty! -- zawołał.
Oficer wysunął się naprzód i salutując, czekał rozkazu. Generał odpiął swój krzyż z piersi i
przypiął go do podartego munduru.
-- Majorze Konstanty przyjm moje podziękowanie. Gdybym mógł zrobiłbym cię dzisiaj
marszałkiem Francji. Nie wątpię, że nim kiedyś zostaniesz.
-- Niech żyje generał! -- rozległo się z tysiąca piersi.
-- Niech żyje cesarz! -- poprawił generał.
-- Niech żyje! -- powtórzono chórem.
Nastąpiły dalsze odznaczenia, pochwały, rozdawanie orderów. Konstanty cofnął się na swe
miejsce. Pózno w noc trwały okrzyki, wrzawa, ruch gorączkowy. Nikt o śnie nie myślał. Zabici
potrzebowali grobów, ranni opatrunku, zdrowi i cali -- wina i pożywienia.
Tak ta noc zeszła w upojeniu triumfu.
O świcie, gdy zbierano prowiant i załatwiono grabarską i lazaretową czynność, a wojsko
biwakowało, warząc strawę, zameldował się Konstanty u pułkownika i prosił o urlop na dwa
dni.
-- Cóż to? Ranionyś, zuchu?
-- Nie. Bóg nie chce mnie brać -- odparł posępnie.
-- Ejże! Wie, co czyni! Cóż więc innego? Romansik? He?
-- Nie.
-- No, no, nie nalegam i szanuję tajemnicę. Masz swoje dwa dni urlopu. Rób sobie z nimi, co
chcesz, tylko nie oddalaj się zbytnio i wracaj nam cały.
Konstanty podziękował i wyszedł. Nie wstąpił nawet do obozu, tylko prosto z tego
posłuchania, od namiotu zwierzchnika zawrócił między pola kukurydzy i w nich przepadł.
Tej samej nocy drzwi od miłosnego gniazda pięknej Mercedes i jasnowłosego dziecka
północy otwarły się bez szelestu i wpuściły do środka -- już nie zwierzchnika, ale mściciela.
Zbieg zdawał się być przygotowany na te odwiedziny. Siedział u stołu z głową na dłoni opartą,
a na szelest kroków podniósł oczy i spokojne, trochę mgławe spojrzenie utkwił w sczerniałym
obliczu straconego przyjaciela&
Potem wstał i zbliżając się nieco, rzekł drżącym głosem:
-- Powiedziałeś tutaj przed paru dniami, że przychodzisz raz ostatni! Cóż mi teraz
przynosisz?
-- Ostatnią łaskę. Powinienem cię był denuncjować i pod strażą odprowadzić pod sąd
wojenny, a stamtąd na plac hańby, gdzie na cię czeka stryczek dezertera. Przychodzę sam, jako
sędzia i kat zarazem. Sztandar i przysięga onegdaj wzywały cię przez mnie do siebie -- dzisiaj --
w mojej osobie przychodzą po twoją krew.
Staeh się zachwiał.
-- Przychodzisz zatem, jako morderca. Jestem bezbronny, nie zamknąłem drzwi nawet, nie
uciekałem!
-- Bo czujesz się winnym i uznajesz słuszność mojego czynu.
-- Nie, ale wbrew twemu wyobrażeniu, nie jestem tchórzem nikczemnym. Nawet przed
szaleńcem nie myślę się kryć i uciekać. Rzuciłem sprawę do gruntu nieuczciwą, bo mi honor
broni walczyć z opryszkami pod wodzą tyrana i mordować bohaterów patriotyzmu. Nie wrócę
też do was!
-- Kłamiesz swe pobudki. Rzuciłeś sztandar nie dla honoru, ale dla czarnych oczu zalotnicy.
-- Milcz!& to moja narzeczona!
-- Narzeczona twoja jest daleko i czeka na ciebie. A tyś zdrajca i zaprzaniec! Dosyć tego, nie
przyszedłem słuchać twych kłamliwych tłumaczeń! Ratowałem cię wszelkimi siłami, kosztem
czci własnej -- na próżno. Teraz zgubiony jesteś i umarły. Na liście wojskowej podany jesteś za
zmarłego. Tak zostanie, bo ja nie chcę, byś tam stał, jako sądzony za zdradę i dezercję!& Kartę
twoją utrzymałem czystą -- i taką zostanie.
Zmiertelnie blady oficer wydobył pistolet i drżącą ręką nasypał prochu na panewkę. Oczy mu
płonęły dzikim ogniem niczym już nie cofniętej decyzji. Stach rzucił się w bok nieprzytomny.
O szczęściu marzył, żyć chciał; instynktem zachowawczym wiedziony, porwał za szablę i
ciął oficera przez ramię. Konstanty ani drgnął, jakby nie czuł razu. Podniósł pistolet i wypalił w
pierś młodzieńca w chwili, gdy szabla dotykała go prawie.
-- Mercedes! O, Jezu! -- jęknął Stach, waląc się na wznak i chwytając za piersi.
Oficer opuścił pistolet i pochylił się nad nim. Już nie żył, tknięty jak grom w samo serce.
Mściciel dojrzał to, popatrzył chwilę w zastygłą martwotę twarzy tutaj, podszedł do posłania, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • © 2009 ...coś się w niej zmieniło, zmieniło i zmieniało nadal. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates