[ Pobierz całość w formacie PDF ]
powrotem.
Marly ścisnęła dłoń bratanicy. Beau jeszcze żył. Jaycee stała jak
skamieniała.
- Wyzdrowieje, wiem, że wyzdrowieje - szepnęło dziecko
gorączkowo. - Joe obiecał.
- Weterynarz chce go uśpić - powiedziała Marlena ochrypłym,
roztrzęsionym głosem. Znajdowali się w małej poczekalni, do której ich
wyproszono na czas badania Beau.
75
RS
- Nie. - Zaprzeczenie było błyskawiczne i ostateczne. - Nie waż się
nawet o tym myśleć. Do diabła, co ten facet sobie wyobraża? Beau jest
przecież członkiem rodziny. Co Jaycee by bez niego poczęła?
- Och, sama nie wiem! - Marlena niespokojnie poczęła przemierzać
pokój. Czekali ponad dwie godziny, gdy weterynarz opatrywał rany Beau.
To, że pies przeżył, graniczyło z cudem, lecz nawet jeśli przetrwa, dalsze
jego życie stało pod znakiem zapytania. - Nigdy już nie będzie mógł
biegać ani skakać.
- On żyje dla Jaycee - powiedział szorstko Joe. Sam dziwił się swojej
porywczości, lecz zdawał sobie sprawę, że uśpienie psa takiego jak Beau
byłoby paskudnym uczynkiem. - Gdzie jest Jaycee?
- W łazience. Dobrze, że nie słyszała, co mówił doktor Kulger. Nie
chciałabym, żeby stanęła przed tak trudnym problemem.
- A mnie się wydaje, że popełniasz błąd, Marly - odezwał się cicho. -
Ma prawo wziąć udział w podejmowaniu takiej decyzji.
- Jakiej?
Marlena i Joe odwrócili się gwałtownie i ujrzeli na progu Jaycee.
Przyglądała się im, przestraszona. Na małej, pobladłej twarzyczce widać
było ślady łez.
- On nie umarł, prawda? - Wodziła wzrokiem od jednego do
drugiego, lecz z wyrzutem zwróciła się do Joe'ego. - Przyrzekłeś mi.
Przyrzekłeś, że wyzdrowieje.
Mężczyzna podszedł do dziewczynki. Przykucnął, by spojrzeć jej w
oczy.
- On nie umarł, kotku. Jest jednak ciężko ranny. - Zerknął na
Marlenę. - Na tyle ciężko, że weterynarz sugerował, że może chcielibyśmy
76
RS
go... - Bez powodzenia usiłował odchrząknąć. - %7łe może chcielibyśmy
skrócić jego cierpienia.
Jaycee, z rozwartymi i przerażonymi oczami, przycisnęła ręce do ust
i jak szalona poczęła kręcić głową.
- Czy chodzi ci o to, aby go uśpić na zawsze?
Marlenie ścisnęło się serce.
- Jaycee...
- Nie! - Protest dziewczynki był równie gwałtowny jak przedtem
Joe'ego.
- Beau ma w dwóch miejscach złamaną łapę. Fatalnie
przemieszczoną miednicę, możliwe, że też złamaną, i zachodzi
prawdopodobieństwo, że nigdy już nie wróci do poprzedniej formy. Poza
tym straszliwie cierpi.
Jaycee otarła łzy.
- A czy nie mogą mu dać czegoś takiego, co bierze Joe, kiedy go boli
kolano?
Dorośli wymienili spojrzenia.
- Cóż, owszem - przyznała z ociąganiem Marlena.
- Przypuszczam, że tak. Lecz odniósł tak rozległe obrażenia, że nim
wyzdrowieje, musi minąć mnóstwo czasu. A nawet potem nie będzie mógł
się z tobą bawić tak jak dawniej, Jaycee.
- Nic mnie to nie obchodzi - odpaliła dziewczynka.
- Przecież i tak zostaniemy przyjaciółmi.
- Och, czy ty nie zdajesz sobie sprawy... Jaycee odskoczyła,
rozgniewana.
77
RS
- Zdaję sobie sprawę, doskonale! Tylko ty nie zdajesz sobie z tego
sprawy. Gdyby Beau był człowiekiem, a nie psem, nie zachowywałabyś
się w ten sposób. A co z pacjentami, z którymi codziennie pracujesz? Oni
też nigdy nie będą tacy jak kiedyś, a przecież ich nie opuszczasz. A co z
kolanem Joe'ego? Nie może już grać w piłkę, ale wciąż potrafi robić
milion innych rzeczy. Sama słyszałam, jak mu to tłumaczyłaś w ubiegłym
tygodniu, kiedy się kłóciliście.
- Jest pewna różnica, Jaycee. Moi pacjenci, Joe...
- Jaka to różnica? - domagała się odpowiedzi dziewczynka. - Taka,
że Joe jest człowiekiem, nie psem?
- No tak, Marly - włączył się cicho Masterton. - Na czym ta różnica
polega? Beau będzie musiał znalezć sobie inne rzeczy do robienia. Tak jak
i ja. Czy nie o tym właśnie mnie pouczałaś?
- Beau jest psem, Joe - powiedziała z uporem Marly.
- I ponieważ jego świat nagle wywrócił się do góry nogami,
ponieważ będzie niesprawny, tylko dlatego powinniśmy go spisać na
straty?
- Nie, oczywiście, że nie! On jest...
- Inwalidą? Będzie musiał zejść z boiska? Będzie to zbyt wielkim
obciążeniem? - Potrząsnął głową, zmuszony do wypowiedzenia prawd,
które dla niego samego przed kilkoma zaledwie dniami były tylko i
wyłącznie pustymi słowami. - Ten pies bardzo was kocha, Marly. Nie
zdradzaj go.
- Zejść z boiska? Kocha? - Przechyliwszy głowę na ramię, Marlena
przypatrywała mu się podejrzliwie. - Odnoszę niejakie wrażenie, że my
wcale nie rozmawiamy o Beau.
78
RS
- Pies może robić mnóstwo innych rzeczy poza bieganiem za
kółkiem i aportowaniem patyków. Jest dalej wierny, lojalny i zdolny do
odpłacania miłością ludziom, którzy go kochają.
- Masz rację - potwierdziła i spojrzenie jej zmiękło.
- Czy wciąż mówimy o Beau? - dopytywała się Jaycee, mierząc ich
dziwnym wzrokiem.
- Czy mówimy? - Marlena wciąż patrzyła na Joe'ego. Wytrzymał to
spojrzenie. Do diabła, nie chodziło tylko o Beau. A przynajmniej nie do
końca. Oni obaj, pies i człowiek, mieli przed sobą jeszcze długie życie. Joe
nie był pewny, dlaczego dojście do takiego wniosku zajęło mu aż dwa
cholerne lata. Teraz niespodziewanie zrozumiał, że w to wierzy. %7łe znowu
uwierzył w siebie. Jaycee drgnęła, pociągnęła nosem.
- No i? Powiemy weterynarzowi, aby leczył Beau, prawda?
Wytrzymując spojrzenie Marleny, Joe uścisnął drobne ramię
dziewczynki.
- Uwierz w to, smarkulo. Ten łobuz się pozbiera i nim się obejrzysz,
będzie ganiał kota pana Wigginsa.
- Tak myślisz?
- Słowo honoru. - Z uśmiechem popatrzył na Marlenę. - Jaka
decyzja, ciociu Marly? Mam pójść i powiadomić tego konowała o naszym
postanowieniu?
Marlena skinęła głową, a potem, roześmiana, wyciągnęła ramię i
przygarnęła Jaycee do siebie. Obejmując bratanicę, wymierzyła jej
serdecznego kuksańca.
- Joe ma rację, kochanie. Nawet jeśli Beau nie będzie mógł szybko
biegać ani wysoko skakać, pozostanie twoim najlepszym przyjacielem.
79
RS
- Wiem. - Jaycee ufnie spoczęła w objęciach Marleny. - Wiedziałam,
że też to zrozumiesz. To tak jak z Joe'em. Kiedy wrócił do ciebie po tych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 ...coś się w niej zmieniło, zmieniło i zmieniało nadal. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates