[ Pobierz całość w formacie PDF ]
lę, rozerwałem rękaw, powierzchownie oczyściłem skalecze-
nia i zarządziłem długi odpoczynek. Odpoczywaliśmy do dzie-
siÄ…tej wieczorem.
Stok pokonaliśmy w kilka minut, bez pomocy rąk. Kiedy
do szczytu zostało niewiele ponad metr, ułożyłem się wygod-
nie na mchu i ostrożnie uniosłem głowę.
Piętnaście kroków przed nami majaczyła ciemna ściana
Gorthlech House. Okna były zasłonięte ciężkimi kotarami, nie
przepuszczającymi najmniejszego promyka światła. Przy ba-
rierce okalającej skraj wapiennej platformy nie dostrzegłem
nikogo i pozazdrościłem kotom, które widzą w ciemności
znacznie lepiej i chodzą ciszej niż człowiek. Do głównego
wejścia w lewym skrzydle, z boku, prowadzą szerokie, strome
schody. Nie widziałem ich. W dzień też bym ich nie zobaczył,
bo zasłaniała je południowa baszta.
Zostaniesz tutaj, Alison szepnÄ…Å‚em. A ja siÄ™ trochÄ™
rozejrzę. Chcę wybadać, ilu ich tam jest.
Ale... Ale co ja mam robić?!
Nic, nie rób nic. W każdym razie nie rób żadnych
głupstw. Jeżeli kogoś zauważysz, przywaruj i czekaj, aż sobie
pójdzie. Jasne?
Z latarką w jednej ręce, z pistoletem wypożyczonym od fa-
ceta w butach z krokodyla w drugiej przesadziłem barierkę,
przekradłem się do narożnika baszty i zerknąłem na schody.
Nie były oświetlone. Wbijając oczy w mrok, usiłowałem wy-
dedukować, ile też mogą mieć stopni. Dwadzieścia? Dwadzie-
ścia pięć? Dwadzieścia pięć siedemnastowiecznych, skrzypią-
cych stopni, na których w zeszłym roku omal nie skręciłem
karku. I drzwi. Otoczyli Jane czułą opieką, pilnują wjazdu,
pewnie pilnują i drzwi. Pamiętałem, że otwierają się na ze-
wnątrz i że jest tam podest, gdzie może stanąć dwóch, trzech
ludzi bez narażania się na przypadkowe strącenie w dół.
Z pistoletem gotowym do strzału wszedłem na pierwszy
stopień i chwyciłem się poręczy. Zacząłem iść, o dziwo, scho-
dy skrzypnęły tylko raz. Pochylony, zastygłem w bezruchu,
lecz na szczęście hałas nikogo z domu nie wywabił. Stopni
było dziewiętnaście, mniej niż sądziłem. Zlany zimnym po-
tem, dotarłem do podestu i delikatnie nacisnąłem klamkę.
To ty, Bill?
Flaherty wystawił czujkę tuż za drzwiami. Męski, niski
głos i cicha muzyka w tle. Facet słuchał radia. Burknąłem coś
półgębkiem, usłyszałem kroki, potem szczęk zdejmowanego
łańcucha. Schowałem się za futrynę. Wąska smuga światła
rozcięła mrok.
WÅ‚az!
Otworzył drzwi szerzej, wysunął głowę i wtedy uderzyłem
go rękojeścią pistoletu. Warunki były wprosi idealnej dlatego
trafiłem bezbłędnie i nader skutecznie. Podtrzymałem bez-
władne ciało, ostrożnie ułożyłem je na krawędzi podestu i
zepchnąłem w ciemność. Dwa metry niżej rozległ się jękliwy
łomot. A potem cisza, zakłócana tylko muzyką z radia.
Stałem w progu, oślepiony jasnym prostokątem światła. Z
długiego korytarza nie padły strzały, nie odezwał się żaden
głos. Wszedłem do środka, uchyliłem pierwsze drzwi z lewej i
włączyłem latarkę. Pusto. W następnym pokoju również. Skie-
rowałem się do klatki schodowej południowej baszty. Miękki
chodnik zaprowadził mnie najpierw do okrągłej przybudówki,
pózniej, nie zatrzymywany przez nikogo dotarłem do niskich,
rzezbionych drzwi, ukrytych w głębokiej wnęce. Za nimi po-
winna być sypialnia Jane.
Jednak przyszedłeś, Clive! Witaj nam, witaj, stary by-
ku!
Z sypialni buchnął potok ostrego, białego światła. Zwiatło
zapaliło się również za mną, w przybudówce. Mrugałem nie-
przytomnie, żeby czym prędzej ogarnąć sytuację, a kiedy ją
ogarnąłem, okazała się wybitnie nieciekawa.
Przede mną siedział Bert Flaherty. Uśmiechał się jak czło-
wiek zadowolony z siebie. Tuż za jego fotelem ujrzałem owe-
go księcia z bajki, którego luksusowy bentley rocznik 1990
uratował mnie, kiedy opuściłem zagon młodych ziemniaków,
to on odebrał mój telefon z Cambridge. Za plecami usłyszałem
głośne kroki. Dwóch drabów wlokło pod ręce szamoczącą się
Alison. W jednym z nich rozpoznaÅ‚em René Sheridana. Byli-
śmy prawie w komplecie. Brakowało jedynie Jane.
Obok mnie musiał stać ktoś jeszcze, bo nagle Flaherty, Ali-
son, Sheridan i książę z bajki zawirowali w bolesnym koło-
wrocie, podłoga wybiegła mi na twarde spotkanie, a jasność
zastąpił gęsty mrok.
Rozdział 14
Niedziela, 18 lipca, godzina 8.00
Po raz pierwszy tej nocy obudził mnie chłód i tępy ból gło-
wy. Byłem tak słaby, że nie potrafiłem się nawet zmusić do
otwarcia oczu. Leżałem na brzuchu, policzkiem dotykałem
czegoś zimnego i gładkiego, lekkie podmuchy wiatru łaskotały
mnie w kark. Zapach. Czułem jakiś dziwny zapach. Najpierw
nie potrafiłem go sobie z niczym konkretnym skojarzyć, po-
tem doszedłem do wniosku, że tak pachnie syntetyczna żywica
wymieszana z lakierem. Było jeszcze co, coś bardzo nietypo-
wego, ale nim zdołałem skupić na tym czymś myśli, zapadłem
w niespokojny sen, znów przyśniła mi się Jane, która przecież
rzadko kiedy mi się śni.
Po raz drugi obudził mnie ptasi krzyk. Teraz oprzytomnia-
łem i uniosłem powieki. Zobaczyłem wąskie, szlifowane de-
seczki. To one tak przyjemnie pachniały. Odkryłem też, że
bynajmniej nie znajduję się w idealnym bezruchu, wręcz prze-
ciwnie. Mój znakomicie wykształcony zmysł równowagi mó-
wił mi, że przemieszczam się wraz z podłożem. Z wysiłkiem
podniosłem głowę i zrozumiałem.
Byłem na jachcie. Jacht kołysał się łagodnie na drobnych
falach jeziora i gdy spojrzałem na wysoką sterówkę, uzmy-
słowiłem sobie, że jest to ta sama łódz, którą wraz z Alison
widzieliśmy u podnóża skalnego urwiska. Wtedy cumowała
przy molo, teraz musiała chyba dryfować z wiatrem, bo ani nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 ...coÅ› siÄ™ w niej zmieniÅ‚o, zmieniÅ‚o i zmieniaÅ‚o nadal. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates