[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Dzięki, szefie. Facet jest mój i migusiem tu przyfrunie! - wysapał.
Po chwili na schodach wieży rozległy się głośne kroki. Gliniarz szedł nierówno,
zwalniał, jakby obmyślał taktykę, podzwaniając na postrach pistoletem o poręcz. Smuga
światła wędrowała wyżej i wyżej, jak przed finałowym skokiem na trapezie w cyrku.
- Widzisz go? - ryknął Zięba.
- Na razie nie, szefie! Zaraz będę pod platformą.
- Jakby co, wal bez zastanowienia!
- Spokojna głowa. Skakałem z tej wieży kilka razy. O, teraz będzie zakręt i
przedostatni schodek...
Nie dokończył. Coś się zakotłowało. Ogłuszający strzał przeszył powietrze, a potem
słuchać było łomot. Niedaleko od inspektora spadła latarka. Jej światło celowało teraz w
stronę pasa startowego. Ktoś jęczał, towarzyszyło temu rytmiczne uderzanie, jakby uruchomił
się wielki mechanizm zegarowy i zepsuta wskazówka biła w cyferblat.
Stern się poderwał. Od początku był w tej grze. Sam nie wiedział kiedy znalazł się na
schodach, niepomny na ostrzegający krzyk Zięby, który z dołu próbował mu przyświecać
słabym światłem. Gdy był już gdzieś w połowie drogi, obok niego, niemal na wyciągnięcie
ręki, coś przemknęło jak upiór. To coś spadło, lecz za chwilę uniosło się do góry, by znowu
opaść na sprężynującej linie.
- Jesteś tam, Kuba? - krzyknął z dołu Zięba. - Chryste, co ten skurwiel ze
Skwarczyńskim zrobił?
Stern próbował dojrzeć w ciemności zwisający na linie kształt, lecz zrezygnował i
ruszył po omacku na górę, trzymając się zimnej metalowej poręczy. Dotarł pod platformę i
wstrzymał oddech. Starał się wyłowić każdy szmer, lecz wciąż dolatywały do niego z dołu
głośne przekleństwa inspektora i dudnienie jego własnego serca.
- Skwara, co ten drań z tobą, kurwa, zrobił? Skwa-ra!
Biadolenie Zięby nie ustawało. Inspektor się rozkleił. Słychać było jego szloch, który
zamienił się w wycie ranionego zwierzęcia. Do wycia dołączył się pies. Skowyczał, jakby
obdzierano go ze skóry.
- Paszoł won, mówię po dobroci, paszoł! - odtrącił go nogą, lecz pies nie reagował.
Stern złapał się poręczy i podciągnął.
- Teraz na ciebie kolej - usłyszał miły, niski głos, dokładnie wtedy, gdy kontuzjowane
kolano odmówiło mu posłuszeństwa i noga obsunęła się na przedostatnim stopniu. Poślizgnął
się na jakiejś wodzie, a może na oleju. Dotknął palcem plamy i powąchał. Krew. Czyja to
krew? I gdzie jest pistolet Skwarczyńskiego?, przemknęło mu przez głowę.
Nagle łoskot metalu o metal omal nie rozsadził mu czaszki. Widział iskry, pióropusz
iskier, jak z gigantycznej zapalniczki, wystrzelił tuż obok jego twarzy i zgasł. Zapalniczka na
nowo wysypała snop iskier, teraz z lewej strony jego głowy, i już wiedział, że jeśli chce żyć,
musi się natychmiast uchylić.
Podjął walkę. Ruszył z impetem w stronę przeciwnika, lecz trafił w pustkę. Adwersarz
z jakiegoś powodu wycofał się na platformę, charcząc i plując na Sterna.
- Nic mi nie zrobicie. Słyszycie, nie zrobicie mi nic! - dobiegło z góry.
Głos nie był już taki donośny. Zmęczony walką mężczyzna przesuwał się gdzieś na
górze od bandy do bandy okalającej stalową platformę. Był bosy i redaktor nie mógł
zlokalizować jego położenia.
Wreszcie przypomniał sobie, gdzie słyszał ten charakterystyczny głos. To był on, nie
mógł się mylić! W kawiarni Wiedeńskiej. A wcześniej? Kiedy czekał za przepierzeniem u
Szczęściarza na przymiarkę spodni. Tak. Wtedy wszedł jakiś mężczyzna, którego nie widział.
Przeprosił krawca, że przeszkadza, i zaraz wyszedł. A potem usłyszał Leę. Zawołała
uradowana, że wychodzi odprowadzić gościa, ale na schodach zawróciła, bo niespodziewanie
pojawił się wujek Halewi.
- Stern, co się tak, kurwa, grzebiesz?! - darł się Zięba. - Złaź na dół, pókim dobry!
Redaktor nie odpowiadał. Gapił się na zamglony horyzont. W oddali, przy wjeździe na
drogę kołowania zamajaczyła mu chmara światełek jak robaczki świętojańskie. Tumult
narastał i po kilku minutach pojawiła się grupa pościgowa. Policyjne posiłki otoczyły wieżę.
Wieczorny spektakl wciąż trwał. Podjechały trzy samochody. Czterech mężczyzn
wyskoczyło z pierwszego auta i wytaszczyło reflektor z bagażnika. Podłączony do
akumulatora celował w koronę wieży, jak na ćwiczeniach opelotki. Na placu zrobiło się
widno i byłoby widać więcej, gdyby nie paskudna mgła, zasnuwająca wszystko wokół, w
której ludzie przypominali duchy, lotnisko zaś i stojąca z boku wieża gigantyczne dekoracje
do makabrycznego filmu.
Nie uciekał. To co nieuchronne i tak miało się za chwilę stać. W garści ściskał hak
umocowany w drewnianej rączce, gotowy jak zakrzywiony orli dziób precyzyjnie uderzyć w
skroń lub oko. Śmierć wyznaczyła go do tej specjalnej roli już wtedy, gdy przyszedł na świat i
gdy jego matka opuściła go na zawsze, jakby wypadł z gniazda. Wychowywał się u ciotki.
Starej sknery, która biła go za byle co i ciągała ze sobą do kościoła. Kiedy skończył
osiemnaście lat, po jakiejś sprzeczce posadziła go za stołem, poczęstowała wódką i zdradziła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 ...coś się w niej zmieniło, zmieniło i zmieniało nadal. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates