[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Co to za rzeka? - zapytał skinąwszy głową w lewo.
- Utrata.
- Utrata? U mnie też utrata...
- O czym pan mówi?
- Utrata... pamięci - bełkotał. - Nic nie pamiętam... co ja tu robię? Ja cię znam w
ogóle?
- Jestem Adrianna! Dzwonił pan do mnie... to znaczy do mojego dziadka Henryka. Z
Piastowa.
Zgoda! Dzwonił do pana Henryka wczoraj pod wieczór, ale go nie zastał. Zamiast
niego poznał wnuczkę Adriannę. Wszystko się zgadzało. Dziewczyna naprowadziła go nawet
na właściwy trop krzyża lotaryńskiego. Właściwie odwaliła kawał roboty, tej najważniejszej.
I zaraz przypomniał sobie ostatnie wydarzenia w błońskim kościele. Agnieszka...
niebezpieczna i piękna blondynka... grozny nieznajomy czający się za jego plecami z nożem,
którego ostrze nasączył biologiczną trucizną - jadem kobry indyjskiej. Na szczęście dostał od
niego tylko w łeb. Z pewnością byli to ludzie Holzmanna. Pamiętał, że zanim stracił
przytomność, blondynka z pieprzykiem wspomniała swojemu kompanowi o wspólnikach. A
zatem było ich więcej! Z ostatnich słów, jakie usłyszał przed oberwaniem w głowę, wynikało,
że przywiezli ze sobą jakiś sprzęt. Czyżby w biały dzień zamierzali wynieść z kościoła krzyż?
Dobrze się przygotowali do tej roli. Zamknęli kościół od wewnątrz, pozbywszy się
niewygodnych świadków. Wcześniej Paweł wszystko dziewczynie wyśpiewał i dlatego stał
się dla nich niepotrzebnym balastem. Przyszli po krzyż! Zgoda. Tyle że najpierw musieli go
znalezć! Jak?! Jakim cudem chcieli tego dokonać? O jakim sprzęcie wspomnieli?
- Rozwiąż mnie - szarpnął się jak zrebak.
- Czym? - zmartwiła się Adrianna. - Nie mam noża.
- Ja mam - westchnął. - W tylnej kieszonce dżinsów. Umiesz otworzyć scyzoryk?
- A co to jest? - zakpiła i wyciągnęła scyzoryk.
Dziewczyna uporała się ze sznurem opasującym nadgarstki Pawła w niespełna pół
minuty. Po chwili już sam pozbył się sznura, którym związano mu nogi. Potem przeszukał
szybko kieszenie i z żalem stwierdził, że zniknęły telefon, portfel i legitymacja służbowa.
Zapytał, jak go znalazła.
- W nocy siedziałam nad tymi papierami dziadka i zastanawiałam się co to może być
to B. , o którym pan mówił przez telefon - wyjaśniła. - Poszukałam Aysej Góry w
Internecie. I wpadłam na Błonie! Dzięki temu klasztorowi augustianów...
- To tak jak ja.
Pomyślał o Saint-Germainie i jego ludziach, o jego bandzie szukającej krzyża, o
wysiłkach pana Tomasza i jego własnych. A tu, proszę, wystarczyło wejść do Internetu i
wpisać hasło Aysa Góra .
Zerknął na zegarek: 08:58. Od utraty przytomności w kościele minęło półtorej
godziny.
- Tam w kościele dzieją się dziwne rzeczy - poinformowała go.
- Musimy tam iść - powiedział i ruszył dziarsko w kierunku szosy, ale chód miał
jeszcze chwiejny. - Szybciej, dziewczyno! Bierz rower i idziemy tam! Opowiesz mi o
wszystkim po drodze...
A było tak. Adrianna odkryła w nocy, że miejscowość na B. to Błonie. Rano wsiadła
na rower i przyjechała tutaj. Jej dziadek mieszkał wszak niedaleko Błonia - w Piastowie pod
Warszawą. Bez trudu znalazła kościół, ale na miejscu spotkała ją niespodzianka. Ujrzała
podejrzanych ludzi wychodzących z kościoła południowym wyjściem. Nieśli jakiegoś
człowieka, nieprzytomnego. To był Paweł, ale wtedy Adrianna nie wiedziała, kto to jest. Nie
była nawet pewna, czy żyje. Dwóch z nich wsadziło go do zaparkowanego za ogrodzeniem
audi i wywiozło w to okropne miejsce niedaleko rzeki. Na całe szczęście w mieście ulice są
wąskie i zatłoczone, więc udało jej się nie stracić audi z oczu. Cały czas jechała za nimi
rowerem, a była to szaleńcza pogoń. Wprawdzie na szosie poznańskiej audi szybko zostawiło
ją z tyłu, ale zaraz auto zwolniło, skręciło w lewo w polną dróżkę i wolno przejechało pół
kilometra po tych chaszczach. Nie pojechała za nimi. O, nie! Stała przy szosie, udając, że
majstruje coś przy rowerze. Dopiero, gdy audi wydostało się na szosę z polnej dróżki
przecinającej wielki nieużytek, odważyła się tutaj przyjechać.
- Dziękuję - rzekł do dumnej dziewczyny prowadzącej teraz rower. - Uratowałaś mi
życie. Kto wie, może uratujemy jeszcze skarb. Przede wszystkim musimy zawiadomić policję.
Pomysł był dobry, tyle że ludzie Saint-Germaina zabrali mu telefon.
***
Biały golf z katowicką rejestracją stał za kościołem. Ministerialny jeep parkował po
drugiej stronie ulicy, w miejscu, w którym zostawił go niecałe trzy godziny temu. Na terenie
kościoła była już policja i kręcili się przerażeni księża - wyjątkowo bladzi na tle swoich
czarnych sutann.
- Spózniliśmy się - szepnęła zawiedziona Adrianna.
Drogę zastąpił im warujący po drugiej stronie muru policjant z miejscowej komendy.
- Tu nie wolno wchodzić - ostrzegł ich.
- A jeśli wiem coś o złodziejach - rzekł tajemniczo Paweł.
- Proszę poczekać!
Pobiegł wzdłuż kościoła poszukać przełożonego, starszego stopniem policjanta,
oficera z dochodzeniówki.
Wkrótce nadszedł inspektor. Nie spieszył się zanadto, dla niego było to jeszcze jedna
zwykła kradzież. W Polsce kradzieże w kościołach były na porządku dziennym, więc czemu
miałby okazywać poruszenie. Paweł to co innego - współpracownik Pana Samochodzika miał
do przedmiotów historycznych stosunek emocjonalny. Denerwował się bardziej niż po stracie
portfela i samochodu. Każdy skarb, który wpadł w ręce złodzieja śnił mu się po nocach.
- Czy coś ukradli? - nie wytrzymał Paweł.
- Pan jest z policji? - poirytował się oficer.
- Nie...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
© 2009 ...coś się w niej zmieniło, zmieniło i zmieniało nadal. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates