[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wianej chusty swej domu w Leszczynce, a właściwie tej jego izby, którą Teleżuk z rodziną
zamieszkiwał. Napełniła się wówczas izba ta jękami, krzykami, zsiniałymi i wijącymi się w
bólach ciałami i jeden tylko ojciec rodziny na nogach pozostał, osowiały, zmartwiały, bez-
radny. Jak w kamień obrócony dnie i noce w najciemniejszym kącie izby na ławie przesia-
dywał, szeroko rozwartymi oczyma na krzątanie się pani Teresy około chorych patrzał. Bo
zakrzątnęła się ona około nich z energią sobie właściwą, z nie dającą się niczym zrazić lito-
ścią gorącą i czynną. O lekarza w zakącie tym było tak trudno, że prawie niepodobna, pielę-
gniarek jakichkolwiek sama nazwa była tam nieznana. Ale pani Teresa miała jakąś książczy-
nę w wypadkach podobnych doradczą, jakąś szafkę z flaszeczkami i przyrządami leczniczy-
mi, wiedziała więc, co czynić, i czyniła niezmordowanie, odważnie. Odwagi potrzebowała
więcej jeszcze niż energii, bo i roztropność własna, i jakaś bawiąca wtedy u niej stara krewna
ostrzegały ją przed niebezpieczeństwem przeniesienia trującego oddechu strasznej pani z izby
Teleżukowej do piersi własnych dzieci. Ale roztropności swojej i przestrogom starej krewnej
po krótkim namyśle stanowczej odpowiedzi udzieliła:
 Także paskudztwo! %7łebym ja dla swego strachu ludzi w nieszczęściu takim nie ratowa-
ła!
A strach w niej jednak był, o, był! I ona jedna tylko wiedziała, jakich śmiertelnych dresz-
czów pełny. Więc też dzieci swoje na wszystkie strony okadzała, ocierała, zapobiegliwymi
środkami poiła, starą krewną zaklinała, aby je przed wszystkim, co za szkodliwe uchodziło,
strzegła, i znowu do tamtych wracała, godzinami całymi zsiniałe i pokurczone ciała rozcie-
rając, rozgrzewając, lecznicze płyny warząc i w usta spieczone wlewając.
Przyszło do tego, że samemu Teleżukowi, który przecież zdrów był, przemocą niemal, z
krzykiem i gniewem pożywienie wmawiając prawie wkładać do ust musiała, bo u końca tych
dni straszliwych, gdy dwoje dzieci jego już w trumienkach z izby wyniesiono, skamieniał on
do ostatka, mowę jakby utracił i oczy miał jak sowa we dnie czerwone i nieprzytomne.
30
Potem ucichło wszystko; Teleżukowie w swojej widnej, obszernej izbie we dwoje już tyl-
ko pozostali i raz, gdy pani Teresa krzątała się dokoła łóżeczka Julka i Inki, których welon
strasznej pani z lekka dotknął, do pokoiku, w którym się znajdowała, weszli. Zwiątecznie
ubrani byli oboje i wyrazy twarzy mieli świąteczne, uroczyste. Spojrzawszy na nich pani Te-
resa pomyślała:
 Masz tobie! Przyszli pewnie prosić, abym ich od służby uwolniła. Nie mogą pewno wy-
trzymać tu, gdzie ich nieszczęście takie...
A oni zbliżyli się, przed nią stanęli i oboje ruchem jednostajnym pokłonili się jej nisko, aż
do stóp, tak że prawie ziemi czołami dotknęli.
 Także pokłony!  zawołała.  Wiele już razy Teleżukowi mówiłam, aby nigdy...
Ale on, jakby słów jej nie słysząc, powoli, zgniecionym głosem mówić zaczął:
 My przyszli podziękować wam, pani, że nasze dzieci nie bez ratunku poumierali i że
Nastka przy życiu została...
 Co tam! co tam!...  z oczyma, które łzami nabiegły, przerwać chciała, ale on jakby
znowu jej nie słyszał.
 My przyszli powiedzieć, że my przy was do śmierci... jak psy ostaniem i dobra waszego,
dzieci waszych... pani...
Nie dokończył, bo w piersi jękło mu coś straszliwie i głos w szlochu się załamał, a Nastka
to już płaczem aż ryknęła i chciała znowu do stóp pani Teresy czołem przypaść, ale ona wpół
ją schwyciła i w policzki wycałowała, a potem jego głowę obu rękami do siebie przyciągnęła
i  także wycałowała.
 Biednieńkie wy moje! kochanieńkie! nieszczęśliwe! Dzieci tak potracić! Czy ja nie ro-
zumiem...
O! jak rozumiała! Azy jej zmieszały się ze łzami Nastki, bo on, Teleżuk, nie płakał, tylko
na twarzy postarzałej miał już tę maskę z zastygłego jakby przerażenia cierpienia sklejoną,
która pozostać miała już na niej na zawsze.
Przed odejściem rzekł jeszcze:
 My z wami, pani, do śmierci... i co tylko będzie trzeba... co tylko skażete, zrobim... Do-
trzymali obietnicy. Zostali, wszystko, co trzeba było, robili, pomocnikami jej, wyręczyciela-
mi, doradcami stali się, razem z nią dzieci jej hodowali. Byli całą jej służbą, innej nie miała !
nie potrzebowała, a kto wie, czy pod ciężarem trosk swoich i twardej swej pracy nie ugięłaby
się nieraz, gdyby nie oni... Dusza chłopska, tak samo jak ze strony miłości rodzicielskiej,
ukazała się była w tym wypadku bujnie i pięknie wyrosłą ze strony wdzięczności... Cóż
dziwnego, że pani Teresa w kilka dni po odjezdzie Julka przyszła wieczorem do kuchni i na-
przeciw Teleżuków za stołem siedzących na ławie usiadła. Nastka, jak zwykle o tej porze
bywało, szyła, a on coś z drewna piłką i młotkiem majstrował.
 A szczo pani? Może potrzeba czego...
 Niczego mi nie potrzeba niczego ja od was nie chcę  cicho jakoś odrzekła pani Teresa i
dodała:
 Przyszłam pogadać z wami...
Zmieniła się nieco przez te dni parę, przymizerniała na twarzy i spowolniała w ruchach.
 Męka taka  zaczęła  niepokój taki, miejsca sobie w domu dobrać nie mogę, roboty
żadnej do końca zrobić nie mogę... Nic nie wiem, co się tam dzieje... muszę jutro do pana Or-
szaka pojechać, on pewno wie, może już bitwa jaka była... pojedziemy jutro, Teleżuk, do pa-
na Orszaka...
 Dobre, pani, pojedziem   odpowiedział chłop i głowę znad roboty podniósłszy po raz
pierwszy, odkąd przyszła, na nią popatrzył, a popatrzywszy zaczął:
 Oj, biedy wy sobie narobiliście, pani, biedy! i na szczo heto? Wyrósł wam synek jak ten
dąbek gładziusieńki, jak ten młodzieńczyk na obrazie w cerkwi malowany, a wy jego posłali
tam, gdzie śmierć i zgubienie:. Nie przeszkodzili, nie zabronili...
31
Dziw to był, że Teleżuk mówił tak wiele, i snadz przedmiot rozmowy bardzo już dopiekał,
skoro do takiego rozgadania się go skłonił. I mówiłby dłużej jeszcze, gdyby mu Nastka nagle
bardzo i z ferworem w mowę nie wpadła:
 A toż!  rękę z igłą i nicią wysoko podnosząc zawołała.  Już my z Panasem ciągle o
tym gadamy i gadamy... Co wam, pani, stało się? Toż wy dzieci swoje zawsze lubili, toż wy
za nimi przepadali i świata nie widzieli, a teraz pozwolili, nie przeszkodzili synowi na zgubę
iść! Takiego gołąbka miłego, takiego mołojczyka krasnego wy z chaty swojej tam, gdzie
strzelają i rąbią, wygnali...
I gadała, gadała w ferwor coraz większy wpadając, aż robotę z kolan na ziemię zrzuciła,
aż porwała się z ławy, czegoś do pieca poleciała i znowu na ławę wróciła, ramionami rozma-
chując, lamentując, pani Teresie za zgubienie syna wyrzuty czyniąc. Znać było, że ona tego
gołubczyka miłego, tego mołojczyka krasnego nie na żarty lubiła. I nie dziw! Wespół z matką
hodowała go, strzegła, gdy był mały, a gdy dorósł, przyjazdami jego ze szkół do domu cie-
szyła się, nigdy inaczej jak zdrobniałym imieniem go nie nazywając i z przekomarzania się z
nią wesołego chłopca, z figlów, które jej płatał, do rozpuku się śmiejąc. Teraz za to płakała...
łzy jak groch sypały się na twarz jej okrągłą, rumianą, na osłaniającą pierś szarą koszulę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odszkodowanie.xlx.pl
  • © 2009 ...coś się w niej zmieniło, zmieniło i zmieniało nadal. - Ceske - Sjezdovky .cz. Design downloaded from free website templates